Dzisiaj byłam na nagłej wizycie kontrolej u mojego psychiatry.
Czemu nagłej? Bo stwierdziłam, że mam dosyć tego, jak bardzo źle się czuję; zirytowałam się, poddenerwowałam się moim zmęczeniem i zerwałam się z zajęć na uczelni, by podreptać w strochę gabinetu psychiatrycznego.
Nie byłam zarejestrowana na dzisiaj. Po prostu poszłam pod drzwi. Miałam zapisaną wizytę dwa tygodnie temu, jednak byłam chora i przykuta do łóżka; nie byłam w stanie na nią się stawić. Psycholożka już dawno mi mówiła, że powinnam pójść na wizytę kontrolną - więc w końcu poszłam...
Całe szczęście, że mój psychiatra miał dzisiaj trochę luzu i był w stanie mnie przyjąć. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby się okazało, iż moja "ucieczka" była bezowocna - ani wizyty, ani zajęć... ale nie ma teraz sensu się tym martwić - przyjęła mnie? Przyjęła. Koniec tematu. Teraz próbuję sobie to wszystko jakoś ogarnąć w głowie...
Wizyta przebiegała w porządku, spokojnie - ona słuchała mnie i jak zawsze notowała w mojej karcie pacjenta. Spytała się mnie po prostu, z czym do niej przyszłam - a ja opowiedziałam jej o wszystkim: o moim beznadziejnym samopoczuciu, o bezsenności; o drżeniu rąk i ogromnym lęku bez powodu; o tym, jak bardzo trudno jest mi wstać codziennie z łóżka...