Dzisiaj bylam u swojego psychologa. Plakalam wiekszosc czasu. Jest mi przykro. Jest mi niewyobrazalnie przykro... zanim do niej poszlam, jeszcze jakos sie staralam twardo trzymac... ale jak bylam u niej i zaczelam cicho mowic, co u mnie sie dzieje... jak sie czuje... to tak jakos nie moglam powstrzymac lez...
Pustko tak... smutno tak... jestem zla na siebie. Powinnam sie inaczej czuc... powinnam byc inna, silna, powazna... osiagac sukcesy na uczelni... a tylko sie mazgaje...
Jakos tak nie potrafie sobie poradzic z tymi wszystkimi emocjami, ktore siedza mi w glowie; nie moge wytrzymac z nimi sam na sam, a z kims, czuje sie jeszcze bardziej samotna... Nie wiem co ze soba zrobic. Czuje sie zmeczona. Wiecznie zmeczona. Albo zirytowana, albo smutna...
Chcialabym nie czuc zadnych emocji, to wtedy... to wtedy bylabym o wiele bardziej produktywna. I uczyla sie dobrze do sesji... i chodzila regularnie na terapie. Ostatnio bylam dwa tygodnie temu i psycholozce bardzo sie nie podoba, ze tak chodze w kratke. Zle mi z tym, ale jednoczesnie tez czuje sie tak bardzo zrezygnowana, ze nawet nie chce mi sie z czymkolwiek starac... nawet moje spotkania z Filozofem, ktore zawsze byly dla mnie niesamowicie milymi przezyciami, staly sie jakos tak blade i wyciete z tekturki...
Chcialabym sie przytulic. Gdzies schowac... zeby nie plakac juz wiecej. Zeby nie musiec uczeszczac na terapie i nie lykac tabletek juz... zeby bylo spokojnie...