czwartek, 12 maja 2016

Pustka na kartce przesiąkniętej bólem...

Nie wiem...

Nie wiem, po prostu nie wiem... Tak bardzo chciałabym coś napisać, coś cudownego, a zarazem... nie jestem w stanie... 

Głowa mi pęka. Nie jest to silny ból, ale poczucie posiadania bardzo ciasnej, metalowej obręczy wokół mózgu, która wbija się w ciało na tyle, że czuć ją; a jednocześnie nie sprawia tyle cierpienia by płakać... Obręcz jest wyjątkowo ciężka... Chciałabym ją zrzucić z siebie, ale nie wiem jak...

Inne członki ciała również wydają mi się ociężałe, choć wiele mniej. Bolą mnie mięśnie, w szczególności mięśnie pleców, karku, szyi... pomimo tego, iż nie robię nic wymagającego wysiłku ostatnio. Na początku myślałam, że całe to napięcie w ciele jest spowodowane niedzielnymi ćwiczeniami na basenie - ostatnio pływałam ciut bardziej niż zwykle - jednak ono nie mija z czasem... Każdego ranka budzę się z ogromnym bólem i ciężarem na sobie, zupełnie tak, jakbym codziennie biegała w maratonie. Albo pracowała w kopalni. Albo była przykuta całą noc do łóżka pasem bezpieczeństwa.

Najchętniej bym legła na podłogę i nie wstawała z niej. Chciałabym zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Chciałabym zamknąć oczy, a potem otworzyć je, by stwierdzić, że wszystko już minęło...

Nie rozumiem, dlaczego z każdym miesiącem jest mi coraz trudniej pisać. Puste miejsca, które mogłabym wypełnić swoją twórczością, przerażają mnie. Nawet teraz drżą mi palce, gdy próbuję kreślić te słowa, a w umyśle jakiś głosik piszczy: "Uciekaj, uciekaj! Jeżeli będziesz pisać to co myślisz, to co czujesz, stanie się coś złego!".

Tylko co złego miałoby się stać...? Ból głowy nasila się. Toczę w środku siebie walkę, której nikt oprócz mnie nie zauważa. Chore myśli atakują mnie, gryzą niczym demony, a ja próbuję je jakoś odeprzeć od siebie moim mieczem. Nie jestem w stanie sięgnąć żadnej, by przeciąć ją na pół i unicestwić, ale... moje niezdarne wymachy bronią odstraszają je na tyle, że jestem w stanie jakkolwiek naciskać klawisze. Czasem jakaś myśl lub dwie staną się odważniejsze, podchodzą bliżej, szukają słabych punktów; i gdy tylko zauważą choć cień zmęczenia, od razu rzucają się na mnie, wbijają swoje ostre ząbki w moją skórę...

Czuję, jak cierpka, obezwładniająca trucizna sączy się do mojej krwi, płynie do mózgu, zatruwa mnie...

Zamykam oczy. Dziwne, nienaturalne zmęczenie otula mnie miękko... może jednak powinnam się położyć...? Wydaje mi się, że jeśli ulegnę i naprawdę zwinę się w kłębek, to będę bardziej żałosna i beznadziejna niż zazwyczaj. Bo jak to tak, tyle rzeczy do zrobienia, a Ty znowu użalasz się nad sobą!? Jeśli będziesz tak się zachowywać, to nigdy się nie wyleczysz z depresji! Nic nie osiągniesz! Musisz w końcu wziąć się w garść! Nie marnuj życia!

Nie chce mi się nic, a jednocześnie chce mi się coś. Jakaś część mnie chce umrzeć, a druga chce żyć. Miast kroczyć dumnie swoją własną ścieżką, miotam się na cienkiej lince nad przepaścią... niby idę do przodu, do światła, do życia; czuję, jak lina przesuwa się pod moimi stopami, czuję jak drży i napina się pod każdym, nawet najmniejszym ruchem; lecz to nic nie daje - nie posuwam się ani o centymetr do celu...

Czasami naprawdę wolałabym nie istnieć... Nie pragnę tej pustki, a wciąż w niej trwam...

A może pustka, to jedyne co jest mi dane?

Wzdycham głęboko...