Te kilka dni po moich urodzinach minęły mi całkiem spokojnie, nie wliczając paru potężnych kłótni z moimi rodzicami...
Same urodziny spędziłam cudownie, nawet udało mi się znaleźć kawałek ciasta, który udawał tort urodzinowy. Futrzak namalował mi przepiękny prezent urodzinowy. Miałam naprawdę dobry humor, rysowałam sobie zadowolona, wydawało mi się, że wszystko jest okey; do czasu...
3 dni temu ojciec zrobił mi okropną awanturę. Nakrzyczał na mnie, wyzwał od głupich, naiwnych, samolubnych; zaczęli się mnie czepiać... Wyzwał moich przyjaciół od kretynów i innych; bardzo się wtedy popłakałam i nie potrafiłam się jakoś opanować. Uciekłam do łóżka, przepłakałam całą noc; w dodatku byłam tak roztrzęsiona, że połknęłam prawie 300% większą dawkę Trittico niż zazwyczaj (trzy tabletki). Naprawdę chciałam wtedy natychmiast umrzeć i w sumie miałam ochotę połknąć wszystkie tabletki Trittico jakie mi zostały; jednak stwierdziłam, że pewnie to i tak nic nie da...
Powodem awantury były pozostawione moje przybory do rysunku na krześle; moja mama je często tam przekłada, więc zrobiłam tak samo. To był punkt zapalny, bo ojciec wkurwił się na mnie niemiłosiernie. Jego agresję zwiększyła... Uwaga... Pozostawiona w połowie niedopita szklanka soku...
Ojciec następnego dnia żył sobie jakby nigdy nic, zadowolony z siebie, a ja z tych wszystkich nerwów najzwyczajniej w świecie się rozchorowałam. Nie wiem czy to już kwestia dawki leków, czy czegoś innego... Ale czułam się obrzydliwie. Cały dzień przeleżałam w łóżku, tak jakoś bardzo smutno mi było...
Sądziłam, że dzisiejszy dzień będzie w miarę spokojny - pomyliłam się. Po południu rodzice zaczęli coś tam rozmawiać o moich studiach, ale skończyło się tylko na atakowaniu mojej osoby. Ojciec się ze mnie śmiał i ubliżał mi; gadał mi tylko ciągle, że na studiach spotkam tylko wrednych kolegów, a same studia będą tak ciężkie, że się nie utrzymam i mnie wyrzucał. Robił insynuacje, że jestem głupia. Gnoił mnie i obarczał winą za to, że choruję na depresję - krzyczał, że jesten nienormalna, wredna i nie potrafię nic zrobić porządnie. Matka oczywiście mu wturowała.
Rodzice w ogóle mnie nie rozumieją. Matka czepiała się mnie, że ciągle jestem smutna, a ojciec wyśmiewał mnie, iż moja choroba to tylko mój wymysł i fanaberia. Że to moja wina i sobie na to zasłużyłam. Że moje problemy to są pierdoły. Naprawdę nke rozumiem dlaczego rodzice się dziwią, że nie chcę z nimi rozmawiać...
Ojciec powiedział, że to wina mojego "zbyt delikatnego wychowania", że ponoć w domu mam jak w raju. Że gdyby mnie więcej wyzywał, gnoił i bił, to wtedy bym się zahartowała. Byłabym silna i wtedy miałabym motywację do życia...
I on uważa nie za nienormalną!!! Czy to co on powiedział, jest w ogóle kurwa normalne?!
Ja... Ja już nie wiem, co ze sobą zrobić. Gubię się. Nie mam dokąd uciec. Futrzak pociesza mnie, że jestem bardzo silna psychicznie, ale nie wiem ile faktycznie dam radę jeszcze pociągnąć. Coraz częściej eksperymentuję z tabletkami. Filozof też stara się mnie jakoś pocieszać i uspokajać...
Ale ile faktycznie zdołam jeszcze wytrzymać...?