środa, 15 czerwca 2016

Potęga słów... czyli mój niewykorzystany talent.

"Pisarz jest inżynierem ludzkiej duszy."
~ J. Stalin
Dzisiaj rano w mojej skrzynce email czekało coś ciekawego - otóż... dostałam wiadomość od czytelnika mojego pamiętniczka! Szczerze mówiąc, bardzo się tym faktem zdziwiłam, ale mniejsza o to; wypowiedź nadawcy zainspirowała mnie do pewnej refleksji...

"Twój dzienniczek jest bardzo przygnębiający. Przeczytałem trochę i w niektórych momentach miałem ochotę się rozpłakać."

Słowa są potęgą. Sztuka pisania jest mocą, która może wpływać na ludzkie dusze. Może dlatego tak mocno pokochałam pisanie, bo chciałam zmieniać świat - na lepsze... Bo może mam do pisarstwa talent, którego w ogóle nie wykorzystuję... 

Po zapoznaniu się z kilkunastoma tutorialami i podręcznikami typu "Jak napisać bestseller w 30 dni" stwierdzam, iż KAŻDY może napisać całkiem niezłą pozycję, wystarczy tylko chcieć - w końcu pisarstwo to sztuka jak inne, wystarczy tylko odpowiednio dużo ćwiczyć i praktykować. Cały sekret tkwi jednak zupełnie w czymś innym - w czymś ulotnym, wyjątkowym, swego rodzaju wrażliwością do przelewania myśli na papier, w nawiązywaniu kontaktu z czytelnikiem, wywoływaniu w nim słowem pożądanych uczuć... Warsztat to tylko połowa sukcesu.

A ja... a ja chyba jednak mam ten ulotny talent w rękach, skoro to nie pierwsza osoba, która widzi uczucia w moich tekstach... tym bardziej, że doprowadzanie kogokolwiek do płaczu nie było i nie jest moim celem. W sumie dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać, czy moje wpisy w pamiętniczku nie są zbyt "ckliwe i płaczliwe"... Przecież inni mają gorzej...

A z resztą - co ja tam będę siebie samą oceniać, przyrównywać, mierzyć i badać. Mam taki kaprys, by tak pisać - to będę pisać.

W końcu muszę się nauczyć przestać ciągle siebie oceniać.

***

Pamiętam, jak byłam w gimnazjum, przerabialiśmy Treny Kochanowskiego. Ot, typowa polska podstawa programowa, ale... za to dostaliśmy całkiem ciekawe zadanie domowe. Mieliśmy napisać wypracowanie, które byłoby kartką z pamiętnika Kochanowskiego po stracie córeczki.

Nie miałam z tym żadnych problemów, napisałam, oddałam - za to niespodzianka czekała mnie przy ocenie i zwrocie prac.

Nauczycielka powiedziała, że rozda wszystkie prace, a jedną zostawi na sam koniec. Praca Sylwii tak bardzo ją wzruszyła, że aż musiała ją przeczytać na głos całej klasie.

Zamarła cisza. Sylwia była bardzo popularną osobą w klasie, więc raczej chyba każdy był ciekawy, cóż ona tam powypisywała na ocenę.

Polonistka oddała wypracowania, ku memu zdziwieniu nie oddała mojej pracy (może gdzieś się zawieruszyła?), więc zaczęłam się trochę martwić... jaką otrzymałam ocenę? czy będę musiała pisać to jeszcze raz? a co jeśli praca była tak beznadziejna, że aż wolała ją zostawić na rozmowę po lekcji?

Z nerwów wyrwał mnie ciepły głos nauczycielki. Zadrżałam.
"Stało się. Moja ukochana Orszulka, po ciężkich zmaganiach z chorobą, umarła. Nie płakała, po prostu się pożegnała; tak, jakby wiedziała, że zbliża się już jej koniec..."
To była MOJA praca! Myślałam, że padnę na miejscu...
"Przepraszam... ale to jest moja praca..."
"Och, naprawdę...? A ja myślałam, że Sylwii!"
Te wszystkie spojrzenia klasy na mnie były takie dziwne...

*** 

Potem, pod koniec gimnazjum, ubzdurałam sobie, że napiszę książkę. Stało to się moim marzeniem, celem, pragnieniem - wszystko kręciło się tylko i wyłącznie wokół pisania. Moi rodzice niezbyt przychylnie patrzyli na moją grafomanię, więc potrafiłam wstawać o 4 rano, żeby cichutko podbierać laptopta i na wpół śniąca kreślić słowa do 6 rano - aby tylko zdążyć coś napisać przed szkołą...

W pół roku spisałam ponad 200 stron wstępnego tekstu, który potem trafiał w ręce mojej polonistki - będącej swego rodzaju wskaźnikiem poziomu mojego warsztatu. Ku memu smutkowi, zawsze musiałam bardzo długo czekać na jakąkolwiek odpowiedź w tej kwestii; mówiła, że po prostu nie miała czasu... a ja z perspektywy lat coraz bardziej jestem przekonana, iż "po prostu miała to w dupie". Prosiłam ją o pomoc, o wsparcie, o wskazówki... ale zapominała o mnie bardzo szybko. Zupełnie jak Frau Ala, którą wielokrotnie prosiłam o spotkanie...

Cóż, przynajmniej polonistka powtarzała, że "jest zachwycona moją wyobraźnią", co na swój sposób podniosło moją samoocenę i utwierdziło w przekonaniu, iż chociaż jedną rzecz potrafię zrobić naprawdę dobrze...

***

W podstawówce miałam na swój sposób dziwaczną polonistkę - całe trzy lata męczyła nas wyłącznie konkursami, w szczególności tymi poetyckimi. Mniejsza z tym, że do gimnazjum poszłam z zerowymi podstawami języka... ważniejsze, że na koncie miałam kilka okropnych wierszy, pisanych przez rodziców w moim imieniu...

Na swój sposób to było zabawne, bo wszystkim dzieciom rodzice pisali tą marną poetykę, a nauczycielka to oceniała i te lepsze wysyłała na konkursy.

Jednego roku polonistka postanowiła wyjechać na wakacje do Turcji - pół roku przed jej wyjazdem mieliśmy codziennie pogadanki o jej wyprawie, tak samo jak pół roku po... znalazła ona nawet po tym wszystkim konkurs tematyczny związany z Turcją!

Na początku w ogóle nie planowałam brać w tym udziału; jednak jednej nocy ubzdurałam sobie coś w głowie, że następnego dnia usiadłam i napisałam. Oddałam. Polonistka zaakceptowała i wysłała z innymi, najlepszymi pracami.

Stworzyłam krótkie opowiadanie, typowe fantazy, w którym główna bohaterka przenosi się w czasie i przestrzeni... do Turcji. Nie wiem, czy to był jakoś wyjątkowo orginalny pomysł, ale... zyskał wyróżnienie "za wyobraźnię". Główną nagrodę zdobył jakiś obyczajowy gniot o poszukiwaniu swojego zagubionego brata w Turcji...

Nigdy nie zrozumiem, co ludzie widzą w czytaniu "o życiu", skoro życie mamy na codzień, żyjąc. Fantazja zawsze bardziej mnie pociągała...

Aczkolwiek tamte doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli chce się zdobyć rozgłos, trzeba pisać o zwyczajnych rzeczach, które dotyka zwykłych ludzi. Prawidziwe dzieła są tylko dla wybranych.

Mam nadzieję, że kiedyś napiszę dzieło...